Spotkałem się ostatnio z bliskim ziomkiem, z którym straciłem kontakt na prawie 10 lat. On był alkusem o agresywnej osobowości, ja narkusem i drobnym złodziejaszkiem. Na pewnym etapie – gdy zacząłem dziesięcioletni okres transformacji osobowości – musiałem zerwać z nim kontakt. Dla własnego dobra. I jego chyba również.
Obaj pochodziliśmy z dysfunkcyjnych, przemocowych rodzin. Obaj o ponadprzeciętnym ilorazie inteligencji i ponadprzeciętnej wrażliwości. O wysublimowanych gustach estetycznych i kulturowych, które wyrzucały nas poza nawias grup rówieśniczych na dzielnicy. Zamiast chodzenia na mecze i ulicznych awantur, woleliśmy słuchać ambientu i oglądać filmy Davida Lyncha. Zazwyczaj naćpani – jak przystało na poranionych i cholernie pogubionych outsiderów.
Wykolejaliśmy się z wielką klasą. Mieliśmy przy tym dużo ubawu. Mariusz z ostrym poczuciem humoru, jaz moją głęboką refleksją o świecie. Rampa kolejowa na ulicy Stalowej. Albo ławeczka pod blokiem. Hektolitry piwa i kilogramy zioła. Czasami feta lub grzyby. Drwiliśmy z całego świata. Jest coś cholernie pociągającego w byciu wyrzutkiem i nawet zamierzam kiedyś napisać o tym esej, pod tytułem: „Racjonalizacje to nic. Romantyzacje to dopiero mechanizm obronny”.
Gdy ja na murze obok malowałem graffiti, Mariusz rozpalał grilla. Było zajebiście, dopóki przestało być zajebiście. Mariusz zaczął być agresywny po alkoholu, ja wjebałem się w opiaty.
Spotkaliśmy się po 10 latach –Mariusz trzeźwy, ja trzeźwy i w przededniu awansu do niższej klasy średniej (zawsze Mariusz mi stawiał, bo nie miałem grosza przy duszy). Zdecydowaliśmy, że po wielu wielu latach, zaliczymy wspólnego tripa na grzybach. Zasłużyliśmy na to.
Psylocybinowy wehikuł czasu i empatii
Grzyby, które udało mi się załatwić, okazały się zwietrzałe. Czekając na bombę, która nigdy nie weszła, Mariusz puścił film. Nie wiem, co nim kierowało i dlaczego akurat taki film. „Ławeczka” z Gajosem w roli głównej. Teatr Telewizji na podstawie sztuki jakiegoś rosyjskiego pisarza.
Grzyby tylko lekko nas smyrnęły. Nieco wyostrzyły percepcję. I na tak wyostrzonej percepcji obejrzeliśmy cały film, który rozgrywał się na ławce w parku. Film o karkołomnych, tragikomicznych podchodach kobiety i mężczyzny. Kobiety, która za wszelką cenę chciała znaleźć nowego partnera po rozstaniu z mężem. Mężczyzny, który za wszelką cenę chciał wylądować z nią w łóżku.
Obaj mieliśmy wrażenie – film wyprodukowano w latach 80-tych – że w aktorach widzimy naszych własnych rodziców. To ryło banie. Temat rodziców jest dla nas obu trudny, momentami bolesny.
„Ławeczka” okazała się być psychodelicznym wehikułem czasu. Śladowe ilości psylocybiny przeniosły mnie w lata PRL'u i w uwarunkowania kulturowe tamtego świata. Szczególnie uwarunkowania dynamiki damsko-męskiej, która była na poły uwolniona z okowów zwierzęcej walki o przetrwanie, ale w swojej istocie nadal była mocno zwierzęca. Ociekała estrogenem i testosteronem. Była pozbawiona samoświadomości i autorefleksji – i po dziś dzień zresztą jest, ale o tym później. Była pozbawiona autorefleksji i wciąż podlegała konwenansowi, czego dowodem jest to, że ludzie poznawali się, pieprzyli się ze sobą (najlepiej nietrzeźwo) i chwilę później brali ślub. Apotem oczywiście pojawiały się dzieci – czasem spłodzone podczas pierwszego spotkania. Tak właśnie powstawały PRL-owskie rodziny. Nikt mi nie powie, że to jest sposób łączenia się w pary gatunku rozumnego.
Kiedyś śluby były aranżowane przez rodziców – dyktowane w dużej mierze kwestiami ekonomicznymi (w klasach niższych) lub politycznymi (w klasach wyższych). A zatem walka o przetrwanie dyktowała zasady. Zasobny samiec z kilkoma krowami i koniem i zdrowa, młoda dziewczyna, która mogła urodzić jak najwięcej dzieci.
Potem – po rewolucji przemysłowej –dynamika damsko-męska została uwolniona od tych zasad survivalowych. Ludziom dano wolną rękę w doborze partnerów. Kiedyś decydowała ilość krów i rodzice, teraz – po dziś dzień– decyduje tak zwane „zakochanie” czyli zwykła ordynarna chemia, na którą również nie mamy wpływu.
A zatem wciąż dziedzina reprodukcji rządzi się dynamiką, nad którą nie mamy świadomej kontroli. Świadoma kontrola istniała przed rewolucją przemysłową, ale niebyła ona nasza, lecz rodziców. Potem zniknęła ona całkowicie, co musiało doprowadzić do katastrofy. Przecież większość rodzin stworzonych przez naszych rodziców i te tworzone obecnie przez nas, to jest totalna porażka. Chemia ewidentnie nie działa. A to, że rodziny rodziców były trwalsze niż nasze, wynika tylko i wyłącznie z tego, że oparty na wstydzie konwenans społeczny był silniejszy. Ludzie byli ze sobą do końca nie dlatego, że tworzyli zdrową relację, ale dlatego, że bali się/wstydzili się odejść.
Chemia robi nas w ch🚫ja
A jednak nie ma powrotu do tego, by to ktoś inny decydował za nas. Nawet jeżeli zdarzało się, że owe decyzje – konsultowane ze starszyzną plemienną lub znającym się na astrologii szamanem – były trafione. Historia nie działa w taki sposób. Możemy tylko iść naprzód wyciągając wnioski.
Musimy postawić krok naprzód, wychodząc poza chemię i pożądanie – podejmując świadome decyzje na własny rachunek (co nie oznacza, że konsultowanie ich z mądrymi ludźmi lub z astrologiem nie jest dobrym pomysłem).Dynamika damsko-męska XXI wieku powinna wyjść poza ćpanie dopaminowej chemii miłosnej i zrozumieć, że kobieta i mężczyzna to jest potężny układ scalony, który jest w stanie generować niesamowite rzeczy. Jeżeli tylko podejdzie się do tego z głową i z sercem. Bez dyktatu chemii.
Ponieważ nabieram coraz głębszego przeczucia, że chemia naprawdę nie jest najlepszą wskazówką doboru partnera. Człowiek XXI wieku powinien spróbować wycisnąć maksimum potencjału, jaki niesie ze sobą relacja kobiety i mężczyzny. Powinien zacząć ją rozumieć. I mam wrażenie, że w takim świadomym podejściu powinna decydować szersza paleta zmiennych, niż tylko prymitywne pożądanie zgrabnego tyłka lub statusu społecznego. Bo na takim etapie właśnie jesteśmy.
Pojęcie miłości ewoluowało bardzo mocno na przestrzeni setek i tysięcy lat – przykro mi konserwatyści, jesteście albo niedouczeni albo zaślepieni. Sposób myślenia i czucia człowieka jak najbardziej ulega zmianom, „natura ludzka” to jakieś śladowe ilości najbardziej fundamentalnych algorytmów. Wszystko ponadto podlega prawu ewolucji. Dla człowieka średniowiecza widok ścinanej głowy na miejskim ryneczku był rozrywką na miarę Netflix and Chill. Dzisiaj widok taki spowodowałby wymioty u większości z nas. I odruch empatii.
Ewolucja pojęcia miłości to krok doniosły. Bo to jest – obok właściwego systemu edukacji –jedyny sposób na to, by zbudować naprawdę zdrowe społeczeństwo i wielką cywilizację. Wszystko zaczyna się od dzieci. Od dzieci, które dostają w domu wspaniałe wsparcie lub metaforyczną pałą strachu i wstydu po łbie. Zdrowa rodzina to absolutny fundament i musimy już teraz zacząć zastanawiać się jak ją budować, gdy przestały działać bajki o piekle i o niebie, i co ważniejsze –kiedy ludzie przestali MUSIEĆ być ze sobą.
Ani konserwatywne religijne mrzonki, ani lewacka skrywana nienawiść do instytucji rodziny (wyniesiona z dysfunkcyjnego domu w przypadku większości lewaków de facto), nie przybliży nas do tego. Rodziny przyszłości nie będą zakładane na alkoholowym rauszu na parkowej ławeczce, jak chcieliby ludzie, dla których małżeństwo jako instytucja jest panaceum na wszystko. Świat jak zawsze uratują ludzie myślący i czujący – na przekór większości.
Albo nie zdołają tego zrobić i pogrążymy się w odmęcie anihilacji, która zawsze, ale to zawsze zaczyna się w domu, w którym rządzi przymus, strach i wstyd.
Moc przebaczenia i psychodeliki
To bardzo ciekawy przypadek. „Wiedzieć” na poziomie wyobrażeniowym, że Twoi rodzice byli ukształtowani przez określone uwarunkowania kulturowe to jedno, ale nieomalże doświadczyć tego – dzięki wyostrzonej biochemicznie percepcji oraz empatii – na psychodelikach, czując się jakbyś nieomalże tam był z nimi, to coś zupełnie innego. To wpada bardziej w doświadczenie niż wiedzę i pozwala na dużo głębsze zrozumienie i przebaczenie – jeżeli jest jakaś rana, którą potrzebujesz przebaczyć.
Psychodeliki, w tym przypadku w mikrodawce, mają niesamowity potencjał terapeutyczny. Grzyby to prawdziwie prometejski dar dla człowieka.